Rodzina...
Urodziłam się 17 kwietnia 1917 r. w Zarogowie [par. Nasiechowice], jestem córką Marianny i Błażeja Miszczyków. Tato zmarł w roku 1937, natomiast mama 1955 roku. Pamiętam swoją babcię, mieszkała po sąsiedzku, tuż obok naszego domu. Moja babcia ze strony mamy wyszła za Filipka. Oni mieli kawałek gruntu obok naszego domu, potem dostali ziemię na Zagaju Zarogowskim, tam sobie pobudowali niewielki domek.
Było nas w domu ośmioro dzieci: Janek, Wicek, Władek, Maks i Mietek oraz Marysia (najstarsza), Michalina (wyszła za Stefana Dziurę w 1937 roku) i ja – Zofia Miszczykówna.
Rodzeństwo miało rodziny, Janek – najstarszy, w Zakupnikach, tam, gdzie mieszka teraz ich syn. Brat Maks mieszkał z Jankiem i jego żoną w Zakupnikach, oni nie mieli dzieci, w czasie okupacji przyszła tam młoda dziewczyna w wieku około 18 lat [Józka]. Brat z żoną przyjęli ją na stałe do siebie i traktowali jak córkę. Maks w czasie wojny był w niemieckiej niewoli, gdy wrócił, to się z nią ożenił.
Dopóki tato nie rozpisał majątku, można powiedzieć, że rodzina Miszczyków była bogata. Gdy tata z mamą się pobrali, mama moja dostała w spadku całe gospodarstwo od rodziców. Dziadka nie pamiętam, bo byłam zbyt mała, jak on jeszcze żył. Do babci chodziłam, siadałam jej na jej łóżku – była już wtedy chora.
Gdy moja siostra Marysia wychodziła za mąż za Michała Pogonia ja byłam malutka, pamiętam że wtedy jakiś mężczyzna trzymał mnie na rękach, to był wieczór i świeciło się światło.
Marysia lubiła czytać, to jest chyba rodzinne. Siostra Michalina tak samo; nie było księgarni, żeby ona książki nie znalazła dla siebie. Miałam trochę pretensje do niej – czasem pracowałyśmy razem, a ona wtedy zaczynała czytać książkę i pracę kończyłam sama.
W czasie wojny, po 3 latach ciężkich przeżyć, nędzy i choroby znalazłam się w ludzkich warunkach – w Afryce. Tam po pracy można się było przejść na miasto, była tam biblioteka do której chodziłam, w wolym czasie także haftowałam.
Czytanie zaczęłam od książki Krzyżacy, potem była Lalka, Kwiat jabłoni... Jak wróciłam do domu wszystko się skończyło. Dopiero tutaj, w Goczałkowie, mogłam ponownie trochę poczytać, szczególnie w pracy, na nocnej zmianie, ale jak mnie wciągnęło, to i w dzień wkładałam książkę do szuflady, przerywając czytanie na odbieranie telefonów – pracowałam w centrali telefonicznej. Zakład miał bardzo dużą bibliotekę, była też biblioteka gminna. Syn Janusz odziedziczył zamiłowanie do książek. Gdy przestałam pracować, to doszły inne obowiązki, a teraz nie czytam, bo jestem niecierpliwa. Wszystko chciałabym już wiedzieć, a to nie jest czytanie jak się przerzuca strony.
Książkę Piotra Kulera [Moje długie życie] dostałam od niego w 2004 roku. W Gliwicach mieszka mój bratanek Alfred, syn Władka Miszczyka, on chciał koniecznie mieć tę książkę. W Sosnowcu mieszka drugi syn Władka – Józek.
Piotra Kulera poznałam w Glinicy, podczas kopania ziemniaków. Gdy wychodziła za mąż moja siostra, to on chciał, żeby go zaprosiła na wesele. On pochodził z ubogiej rodziny, poczuł się dotknięty, gdy nie został zaproszony. Ale takiego człowieka rzadko można spotkać; z charakterem, mądrego, inteligentnego i urodnego – to była taka lalka. Gdy ja wyjechałam na Wschód [w okolice Zaleszczyk], on dostał się do szkoły policyjnej, a gdy wybuchła wojna los rzucił go w świat...
Na Podole wyjechałam w 1938 roku. Zamieszkałam w kolonii Krzywcze, która liczyła 12 osadników. Siostra Michalina bardzo chorowała, a schorzenia reumatyczne były wtedy nieuleczalne, lekarze założyli tylko gips na nogę. To było wiosną 1939 roku, było ciepło, więc zanim poszłam w pole ubrałam ją ciepło i zaprowadziłam na krzesełko przed dom. Ona się wtedy przeziębiła i zachorowała na zapalenie płuc. Zmarła 12 czerwca 1939 roku.
Syberia...
10 lutego 1940 roku o świcie, gdy już zabrali wszystkich kolonistów, przyszli do nas z NKWD. Prowodyrem był Ukrainiec. Dali nam 20 minut na opuszczenie domu - „sobierajsia”. Zabrali też staruszka, ojca Stefana Dziury, który tu przyjechał przed wojną. Kobieta z NKWD mówiła do nas spokojnie, żeby wszystko zabrać, bo wszystko nam się może przydać. Miałam kromkę chleba, trochę kaszy kukurydzianej i nic więcej do jedzenia. Pojechaliśmy saniami ciągniętymi przez jednego konia do stacji kolejowej oddalonej o 4 kilometry. Dwa dni nas trzymali na stacji bez opału w lorach towarowych, w tym czasie zwozili resztę ludzi. Pociąg ruszył wzdłuż granicy trzeciego dnia w nocy. Gdy się zatrzymywał, Polacy próbowali nam coś podać do jedzenia przez małe okienka, ale Rosjanie na to nie pozwalali.
Dojechaliśmy do przedwojennej sowieckiej granicy, a tam ze względu na różnicę w szerokości torów przeładowano cały transport. Znów stanie na mrozie, a gdy transport ruszył, to jechaliśmy 24 dni i nocy bez przerwy. W czasie podróży dali nam 3 razy jedzenie - kapuśniak na wodzie i oleju, z rzadka ziemniaczki - które podawali w wiadrach. Na jakiejś dużej stacji przygotowano dla nas bardzo dużą łaźnię w celu wytępienia wszy. Nazywali ją „woszobojka”. Nakazano żeby się rozebrać i wykąpać, a było bardzo zimno, ubrania w tym czasie były parowane w wysokiej temperaturze.
Dojechaliśmy do Ałtajskiego Kraju, Parnaulski Rejon, Sidorowski Miekres Punkt, 72 barak usytuowany w lesie. Mrozy do 40 stopni, słonko jak świeciło, to się zadawało, że jest w nim jeden ogień, czerwone, jaskrawe. Do baraku zawieźli nas też sankami, w tym miejscu były 2 baraki oddalone od siebie o około 1 km. Baraki były długie i wykonane z drewna, prycze ustawione po obu stronach od wejścia, 1 sala, przejście środkiem, dalej ściana i drugi hol. Przed naszym przybyciem barak został ogrzany i było w nim ciepło.
Na drugi dzień przydzielono mi pracę w lesie. Jako narzędzia służyły nam topory i bijaki oraz piła o długości 1,5 metra. Przy pomocy toporów i bijaków rozkuwaliśmy jednometrowe kloce na łupki. Drzewa były ogromne. Pracowałam z dziewczyną która miała z 18 lat i na imię Ola. Drewno opałowe ustawialiśmy do wysokości 1 metra – norma dzienna to 12 metrów długości (12 "kubamietrow"). Nikt nie był w stanie wykonać tej normy, nawet najsilniejsi mężczyźni. Mężczyźni ścinali drzewa, kobiety obcinały gałęzie. Przy pomocy koni drzewa były wyciągane z lasu do pobliskiego tartaku. Tam produkowano podkłady szynowe i deski.
Razem z Olą przeniesiono nas na skład tartaczny, a jakiś czas potem dostałam się na sam tartak. Pracowali tam Polacy i Rosjanie. Pracowałam z Rosjanką, miałyśmy za zadanie usunąć resztki tarcicy z hali. Jak była przerwa, to kucałyśmy w kąciku. Rano przed wyjściem do pracy wypijałam trochę przegotowanej wody. Z przydzielonego kawałka chleba odcinałam skóreczkę i wrzucałam do tej wody.
Staruszka Franciszka Dziurę po jakimś czasie zabrali do domu starców. On później wrócił do Polski, ale nie wiem w jakich okolicznościach. Janek Miszczyk był żonaty z ich najstarszą córką. Zostałam sama z Heniem – z zarobionych pieniędzy zawsze kupowałam Heniowi mleko u Rosjanki. Nieraz zostawiałam mu pod poduszką chleba ze swojej porcji, jak jeszcze spał. To było bardzo spokojne i dobre dziecko. Tam byliśmy do 15 listopada 1941 roku.
Nie wiem w jaki sposób dotarła do nas informacja, że tworzy się Armia Polska w wyniku podpisania układu przez Sikorskiego. Mężczyźni zaczęli rozgłaszać, że można wyruszyć z miejsca przymusowego pobytu na południe. Wydano nam dokumenty, że możemy się poruszać po terenie całego kraju. Zrobiliśmy wymówienie z pracy – 77 osób, między innymi dzieci. Ja też podjęłam decyzję o wyjeździe. Na wagon czekaliśmy 2 tygodnie – bez przydziału chleba, raz na tydzień dostaliśmy kapuśniak.
Po 2 tygodniach podstawiono wagon, lepszy niż lora, ludzie wtedy sprzedawali kufajki, walonki, bo mieliśmy jechać w ciepłe strony. Nie mieliśmy jednak na tę podróż żadnej żywności. Rodzina Krzyworzeków z którą zamieszkiwałam w tym samym baraku odstąpiła mi porcję żywnościową swojej rodziny, a ja zapłaciłam im sowieckimi pieniędzmi. To był bardzo ludzki gest z ich strony.
Mój brat Maks jak wyjeżdżał do wojska, to zostawił żółte półbuty, które zostały przerobione na mniejsze przez Żydów mieszkających w niedalekim obozie. Buty okazały się za małe po przeróbce – więc oddałam je Polce za kilkanaście ziemniaków, z których upiekłam placki ziemniaczane.
Wyruszyliśmy 15 listopada, a na miejscu byliśmy przed Bożym Narodzeniem. Przejeżdżaliśmy przez Taszkent, gdzie była bardzo duża stacja i sklep, w którym można było kupić chleb. Na stacji Angieżany staliśmy 3 dni i dopiero po interwencji konsulatu dostaliśmy trochę chleba. Stamtąd pojechaliśmy do ostatniej stacji, która nazywała się Osza, skąd zawieziono nas bryczkami do kołchozu oddalonego o 5 km.
Gdy dotarliśmy z Syberii do Uzbekistanu zakwaterowano nas po 2 rodziny – ja z Heniem i rodzina Piotrowskich z 18 letnią córką, która tuż przed wojną wróciła z Kanady. W Kanadzie została ich dorosła córka. Uzbecy mieli nakazane, żeby nas przyjąć. Chatki uzbeckie to były małe lepianki. Przez jakiś czas tam mieszkaliśmy i pracowaliśmy w kołchozie.
W odległości około 20 kilometrów były polskie koszary. Przed Bożym Narodzeniem Piotrowski spotkał polskiego oficera, który powiedział, że zapewni im bezpieczne życie przy wojsku. Piotrowscy wyjechali, a ja zostałam sama z dzieckiem. Było mi bardzo smutno. Potem przydzielili mi pięcioosobową rodzinę.
Piotrowscy zatrzymali się u Uzbeka, w starej, rozwalonej stodole. Miejsce to było położone niedaleko koszar. W tym czasie mój przedwojenny znajomy, Piotr Kuler służył już w żandarmerii. Spotkał Piotrowskich i od nich podczas rozmowy dowiedział się, że jest im żal Zosi, która bardzo płakała jak odjeżdżali. Zorientował się, że to byłam ja. Napisał do mnie kartkę, żebym natychmiast przyjechała i nie martwiła się o Henia, bo załatwi mu opiekę na miejscu.
Wybrałam się te ponad 20 kilometrów nic ze sobą nie zabierając. Jedną noc byłam z Piotrowskimi, a na drugi dzień oni dostali przydział do namiotu na terenie polskiego obozu wojskowego. Potem i ja do nich dołączyłam dzięki Piotrowi Kulerowi. Piotr pokierował mnie do polskiej opieki społecznej, bo nic nie miałam na nogach. Żadne buty na mnie nie pasowały, tylko ciężkie trzewiki wojskowe, na które się zdecydowałam. Czułam się tam bezpiecznie wśród wojskowych namiotów, jednak przyszła choroba - miałam wysoką gorączkę, byłam bardzo osłabiona. To był 15 maj – dzień moich imienin.
Afryka...
22 lub 23 maja przychodzi rozkaz, że wojsko (oraz dzieci) ma wyjechać do Iranu. Z upływem czasu przybywało coraz więcej osób cywilnych. Przed wyjazdem badał nas lekarz wojskowy, czy nie chorujemy na choroby zakaźne. Stanęłam przed komisją lekarską, czy mogę opuścić ZSRR. Gdy dostałam orzeczenie, ze mogę jechać, to poczułam się tak, jakbym Pana Boga za nogi trzymała. Wróciła mi nadzieja, mimo że byłam chora na czerwonkę i malarię.
23 lipca w nocy była zbiórka, podstawiono wagony, żołnierze pomagali cywilom zajmować w nich miejsca. Wcześniej w marcu wyjechał już jeden transport Polaków. W porcie Krasnowodsk [obecnie Turkmenistan] pod jakimś pretekstem Rosjanie zablokowali granice i przez kilka miesięcy nas nie puszczali.
Do portu jechaliśmy 3 dni pociągiem bez przerwy, teraz się zastanawiam, czy nie była tam w okolicy mongolska pustynia Gobi. Niedaleko portu nas wyładowali (nad Morzem Kaspijskim), przeczekaliśmy noc, było bardzo gorąco, ludzie mdleli bez wody. Z Czerwonego Krzyża dostaliśmy sucharki chleba na podróż i po parę kostek cukru i suchej herbaty.
Załadowano nas i dzieci na statek towarowy, którym w ciągu 36 godzin dotarliśmy do portu Pahlawi w Persji [obecnie Iran]. Na miejscu były przygotowane zadaszenia rozciągnięte na słupach oraz łaźnia z cieplutką wodą, nowe ubrania (pamiętam, że dostałam sukienkę, koszulkę, tenisówki i pończochy). Był tam sklepik, w którym można było kupić coś za otrzymane na drogę Tumany - perskie pieniądze. Sprzedałam moje tenisówki, a kupiłam w tym sklepiku kremowe pantofelki na płaskim obcasie.
Czerwony Krzyż miał bardzo dużo rzeczy z ubrań – tam mogliśmy sobie coś wybrać. Wybrałam dla siebie bluzkę, koszulkę i sukienkę bez rękawów. Jadałam tylko ryż gotowany na baraninie, dzięki temu wyleczyłam się z czerwonki. Przez cały czas widać było dobrą organizację przerzutu wojska i ludności cywilnej.
Przerzucili nas przez Zatokę Perską i Ocean Indyjski. Wypoczynek był w Karaczi, w Pakistanie. Mimo że zapewniono nam jedzenie na stołówce, ja ciągle byłam głodna, ciągle mi się chciało jeść. Posiłki były dobre, ale to dla mojego wyczerpanego organizmu było mało.
Dostaliśmy się na statek uzbrojony w działa przeciwlotnicze; podróż była niebezpieczna, bo morze było zaminowane. W dzień mieliśmy ćwiczenia przeciwlotnicze. Pamiętam, jak jeden ze statków wpadł na minę, zabrakło łodzi ratunkowych, ludzie bardzo długo przebywali w wodzie.
Z Karaczi płynęliśmy bardzo długo [do Afryki]. Potem bardzo długo jechaliśmy pociągiem. Podróż trwała kilka miesięcy, tak że do Kenii dotarliśmy przed Bożym Narodzeniem.
W Nairobi Czerwony Krzyż zorganizował dla nas przyjęcie na świeżym powietrzu. Na stołach było różnorodne jedzenie – można się było najeść do syta, ludzie robili zapasy. Ja się wstydziłam zabierać jedzenie. W Persji podróżowaliśmy przez ogromne góry [Elbrus]. Drogi budowali niemieccy jeńcy. Przed Bożym Narodzeniem 1943 roku dotarliśmy autobusami do osiedla Koja w Ugandzie, które było położone 30 kilometrów od portu, wokół była grobla i Jezioro Wiktorii.
Zakwaterowano nas w domkach wznoszonych przez miejscową ludność murzyńską. Nie miały one szyb, a zamiast nich były siatki na komary. Na miejscu zastaliśmy Polaków, którzy przybyli wcześniej. Towarzyszyła nam ciągle wielka nadzieja.
Jak osiedliliśmy się to powstały różne miejsca pracy; ja zaczęłam pracować w ogrodnictwie i zajmowałam się tym około 1 roku. Potem przy szpitalu angielskim w Kampali (stolicy Ugandy) powstał polski oddział chirurgiczny, gdzie się przeniosłam.
Henia zaczęłam szukać w 1944 roku, ale nie docierały do mnie żadne wieści. Dopiero kiedy poprosiłam o pomoc żonę konsula polskiego, udało mi się ustalić, gdzie on jest.
Po wojnie wojskowi mieli dwie możliwości – wrócić do Polski albo wybrać sobie kraj na Zachodzie. W Polsce było bardzo niebezpiecznie, ludzie po powrocie byli skazywani na więzienie. Ja zostałam sama, byłam niepewna jutra. Mimo obaw podjęłam decyzję o powrocie do kraju, to był rok 1947.
Sowieci w latach 1940–1941 przeprowadzili cztery masowe deportacje obywateli polskich w głąb ZSRS. Pierwsza deportacja dotknęła rodziny osadników wojskowych, cywilnych oraz pracowników służby leśnej. Miała miejsce w nocy z 9 na 10 II 1940 r. - to własnie tej nocy rozpoczęła sie podróż Zosi Miszykówny, małego Henia Dziury i jego dziadka na Syberię.
Druga deportacja odbyła się 13 IV 1940 r. i w jej wyniku wysiedlono głównie rodziny osób przetrzymywanych w obozach jenieckich oraz więzionych i aresztowanych.
Trzecia tura wywózek odbyła się 29 VI 1940 r. i dotknęła głównie uciekinierów spod okupacji niemieckiej tzw. „bieżeńców”.
Czwarta deportacja miała miejsce w maju i czerwcu 1941 r. Wysiedleniu podlegali przede wszystkim członkowie konspiracji i ich bliscy, rodziny osób rozstrzelanych, aresztowanych za działalność „kontrrewolucyjną”.
W 1942 roku Stalin zgodził się na ewakuację z ZSRR do Persji (obecnie Iran) Armii Polskiej oraz towarzyszącej jej ludności cywilnej. W dwóch etapach do Persji trafiło aż 116 tys. Polaków. W tej grupie było 78 tys. żołnierzy i 37 tys. cywilów, a wśród nich 18 tys. dzieci.
Ewakuacja – pierwszy etap w marcu/kwietniu 1942 oraz drugi w sierpniu 1942 - z ośrodków zgrupowań m.in. w Wriewskim i Narpaju (Uzbekistan) linią kolejową przez Aszchabad (Turkmeńska SRR) i pustynię Kara-kum do portu w Krasnowodsku, następnie przez Morze Kaspijskie statkiem "Mołotow" do portu Pahlavi w Persji.
Dalsza droga wiodła przez tak zwane punkty etapowe, czyli obozy przejściowe na trasie do stałego osiedlenia na czas wojny. Licząc od Obozu Cywilnego Nr 3 pod Teheranem były to: Ahwaz (obóz), Basra (port załadunku), Bombaj (port rozproszenia konwoju z Basry i uzupełnienia węgla i słodkiej wody w postoju na redzie) i Karachi.
Poniżej scharakteryzowano kilka miejsc, które znalazły się na drodze Zosi Miszczykówny podczas wojennej tułaczki:
Krasnowodzk, Krasnowodsk, Красноводск, (od 1993 roku Türkmenbaşy) – miasto portowe nad Zatoką Türkmenbaşy (Morze Kaspijskie), w zachodnim Turkmenistanie w wilajecie balkańskim.
W 1942 roku przez Krasnowodzk ewakuowały się z ZSRR do Pahlevi w Persji oddziały Armii Polskiej gen. Władysława Andersa oraz towarzysząca im ludność cywilna. Znajdował się tu polski cmentarz, gdzie pochowano 81 polskich żołnierzy i junaków.
Pahlewi, Bandar-e Anzali (do rewolucji islamskiej Bandar-e Pahlavi) — miasto w północnej Persji, w ostanie Gilan nad Morzem Kaspijskim.
Od kwietnia 1942 r. przez ponad trzy miesiące przebywali tam polscy uchodźcy z ZSRR oraz dzieci polskie, które ewakuowały się z Armią gen. Andersa.
W Pahlavi podczas obowiązkowej miesięcznej kwarantanny ludzi szczepiono, golono zawszone włosy, palono odzież. Wyczerpanie i choroby nabyte w Rosji dały się we znaki - zmarło 639 osób, które pochowano na miejscowym cmentarzu ormiańskim.
Obóz był usytuowany na plaży, składał się z szeregu namiotów o długości około 3 km. Po wyjeździe wojska polskiego z Pahlavi do Teheranu dzieci przewieziono do sierocińca utworzonego w Isfahanie, rozlokowanego w rezydencjach dygnitarskich.
Karaczi (obecnie Pakistan), w latach 1942-1945 zostały tam zorganizowane dwa obozy dla Sybiraków, wygnańców ze wschodnich ziem Polski zagarniętych przez ZSRR. W Karaczi w latach 1942-1945 znalazło schronienie ponad 30 tys. Polaków, 58 z nich zmarło i zostało pochowanych na cmentarzu Gora Qabristan.
Koja (czyt. Kodża) - obóz dla polskich uciekinierów z ZSRR usytuowany na półwyspie Koja, nad brzegiem Jeziora Wiktorii w Ugandzie; oddalony ok. 60 km w kierunku wschodnim od Kampali.
W latach 1942-1951 znajdowało się w tym miejscu osiedle, w którym mieszkało ok. 3 tys. osób. Funkcjonowały warsztaty i zakłady zapewniające mieszkańcom dostęp do wyrobów potrzebnych do codziennego życia (Spółdzielnia Wytwórczo-Spożywcza, piekarnia, cegielnia, warsztat szewski, kaletniczy, hafciarski, tkacki, kowalsko-ślusarski). Odbywały się połowy ryb. Wśród młodzieży utworzono drużyny harcerskie chłopców i dziewcząt. Obecnie po obozie pozostał tylko cmentarz z pomnikiem i symbolicznymi krzyżami.
W Afryce ogółem powstały 22 osiedla dla Polaków, a wśród nich: Tengeru (4.000)*, Lusaka (1.400), Kidugala (1.000), Ifunda (800), Rusape (600), Abercon (600), Masindi (prawie 5.000), Koja (3.000). W każdym z osiedli zostały utworzone polskie szkoły, kościoły, szpitale, świetlice i spółdzielnie.
*W nawiasach podano liczbę mieszkających w poszczególnych osiedlach Polaków.
Na podstawie: https://ipn.gov.pl/bep/wystawy/sybiracy.-deportacje-obywateli-polskich-w-glab-zsrr-19391941, http://afryka.org/afryka/polacy-w-afryce--masindi,news/, Wikipedia.do wolności
Osiedle Koja w Ugandzie - akademia z okazji Święta Konstytucji 3 Maja.
Źródło: http://karta.org.pl/fotooferty/Anders_cywile/ppages/ppage98.htm